list nr 1 PERU – Magdalena Trudzik

Maj 2017, Lima, Barrios Altos, Dom Serca

 

 Drodzy Przyjaciele!

 Pierwsze dwa miesiące mojej misji minęły błyskawicznie! Kady dzień był odkryciem, nauką, każdy wypełniony był obecnością drugiego człowieka. Nie jestem w stanie opowiedzieć Wam wszystkiego, ale myślę, że jeden dzień się tu zmieści.

Jest 6.30, kiedy otwieram oczy. Piątek. Najpierw widzę moje siostry ze wspólnoty, z którymi dzielę pokój – Carlę z Salwadoru i Charlotte z Francji. W kaplicy dołączają do nas Andrzej z Polski i Franciszek z Francji. Dzień zaczynamy od wspólnej Jutrzni i rozmyślania. Potem śniadanie, a zaraz po nim ruszamy na apostolat w Hogar de la Paz Sióstr Matki Teresy z Kalkuty.

  1. Moja wspólnota wraz z dziećmi z dzielnicy: Charlotte, ja, Andrzej, mały Tatu, Carla i dwóch Franciszków razem.

 

Otwieram drzwi naszego domu w Barrios Altos – ubogiej, ale tętniącej życiem dzielnicy Limy, która jest sercem i stolicą zachwycającego Peru. Idąc naszą ulicą, mijam niskie, kolorowe domki, pozlepiane ze sobą w szeregi, i dzieci biegające pośród samochodów, psów i śmieci. Wszyscy żyją blisko siebie. Idąc chodnikiem, mogę zajrzeć do otwartych na oścież domów, mogę zajrzeć w oczy każdej mijanej osobie – nikt tu nie chodzi wpatrzony w ziemię, ludzie patrzą przed siebie i pozdrawiają mijanych przechodniów.

  1. Widok na naszą ulicę z Tatu i Francisco na pierwszym planie

 

Na apostolat idziemy szybko, nie zabierając ze sobą niczego, by nie zwracać uwagi złodziejów. Dzielnica sióstr jest niebezpieczna. Pod drzwiami ich domu zawsze spotykam oczekujących pomocy biedaków. Pierwszeństwo mają tu jednak niepełnosprawni – to jest ich dom. Ruszamy na górę, by pomóc przy praniu. Dom zamieszkuje kilkadziesiąt dzieci i dorosłych, ale nie ma w nim pralki. Codziennie na dachu urządza się wielkie, ręczne pranie. Do domu sióstr w porze posiłków przychodzi wielu pomocników, ponieważ prawie każdy podopieczny potrzebuje pomocy przy jedzeniu.

  1. Śniadanie w Hogar de la Paz

 

Ja karmię dziś Hose. Odwraca głowę, kiedy coś mu się nie podoba. Wtedy zaczynam śpiewać i znów wszystko jest dobrze. Nie mam pojęcia, czy rozumie cokolwiek z tego, co mu opowiadam, czy śpiewam, ale zawsze wtedy wydaje się spokojniejszy, czasem nawet uśmiecha się – delikatnie, kącikiem ust, a moje serce szczerzy się wtedy z radości. Tak niewiele trzeba, by dać i otrzymać szczęście. Szukam wielkich chwil i czynów, a szczęście ucieka mi ukryte w małych, niedocenionych rzeczach.

W drodze powrotnej mówimy różaniec, odpowiadając niejako na doświadczenie siły tego domu w bezsilności jego mieszkańców. W każdej głowie rodzi się jednak odwieczne pytanie: dlaczego takie cierpienie? Przez całe życie taka niemoc w poruszaniu się, mówieniu, myśleniu, życiu w pełni? Te dzieci nie mogą nawet powiedzieć, czego potrzebują, co ich boli! Nie mogą szepnąć, ani krzyknąć, zamknięci w swojej niepełnosprawności jak w dźwiękoszczelnej klatce. Jednak przychodząc do nich, znajduję więcej miłości, więcej jej otrzymuję, niż bawiąc się ze zdrowymi dziećmi. Przesuwam paciorki, rozważając tajemnice bolesne, tajemnice miłości – tej prawdziwej, która nie istnieje bez cierpienia. Myślę, że dopuszczając nas do cierpienia, Bóg dopuszcza nas do miłości. Większe cierpienie, większa miłość. Chrystus objawia nam swoją miłość, cierpiąc na krzyżu. Maryję – wybraną, pełną łaski – przeszywa miecz boleści. Chcę iść z Chrystusem, zapominając ciągle, że Jego droga jest krzyżowa. Chcę być jak Maryja, ale mam pretensje, gdy ktoś rani moje serce. Trzeba mi ziarenka tej łaski, której pełna jest Czarna Madonna… Bo nie chcę przyjąć cierpienia, odrzucam je, jak odrzucone zostały te niepełnosprawne dzieci. Siostry je przyjęły, stając się Apostołkami Miłości. Co dnia wdzięczne, z radością mówią „nakarmiłam dziś Chrystusa”. Miłość jest przyjętym cierpieniem. Cierpienie przywróconą miłością. Jedno bez drugiego nie istnieje.

Zaraz po powrocie idziemy na adorację Najświętszego Sakramentu – tylko Chrystus może zrozumieć ten krzyż, pokazać jak go przyjąć. Potem obiad – wedle peruwiańskiego przepisu oczywiście – i obowiązkowa w tym kraju sjesta!

O godzinie 15.00 znowu otwierają się drzwi naszego domu, zapraszając dzieci na różaniec. To jest też specjalny czas dla Was, moi Przyjaciele. Codziennie dziękuję Wam przez modlitwę, za to, że mogę tu być, za każdy dzień, każdą małą rzecz, która daje szczęście. Wspominam Wasze serca i twarze w tajemnicach różańca. Dzieci dokładają swoje intencje i modlą się razem z nami. Potem jest czas na zabawę pod czujnym okiem jednego z wolontariuszy.

  1. Z Przyjaciółmi przed naszym domem

 

Pozostała czwórka, w dwóch zespołach, idzie odwiedzić ludzi starszych, samotnych, dotkniętych chorobą i innych przyjaciół Domu Serca, którzy prosili o wizytę. W drodze powrotnej spotykamy Rodolfo, wieloletniego przyjaciela, który zawsze wita nas bardzo serdecznie. Właśnie opowiada historię swojego życia, więc zatrzymuję się, by posłuchać. Ma ośmioro rodzeństwa. W jego rodzinie zawsze były narkotyki, a złodziejstwo jedynym sposobem utrzymania. Nie ma innej profesji. Cała jego rodzina żyje w jednej kincie – okolicy znanej wszystkim jako zagłębie narkomanów. On też kradł od małego, najpierw drobne rzeczy, portfele w autobusach. Potem kradzieże stały się poważniejsze, z użyciem broni. Okradał też naszą dzielnicę, przez co sam był często brutalnie napadany. Pokazuje mi wielkie blizny na ciele i tą, która ciągnie się wzdłuż policzka. „Kiedy byłem w więzieniu – opowiada – jeden ze współwięźniów wpadł do mojej celi, by mnie zabić, przystawił mi nóż do gardła, a kiedy się wyrywałem, jego nóż przejechał po moim policzku”. Po którymś z kolei wyjściu z więzienia przygarnęła go organizacja kościoła ewangelickiego, która pomaga narkomanom rzucić nałóg. Tam Rodolfo się nawrócił i zmienił radyklanie swoje życie, skończył z narkotykami i złodziejstwem. Czuł się jednak bardzo samotny. Dzielnica wciąż była bardzo nieufna wobec niego, a rodzina nie rozumiała zmiany, która w nim zaszła. Wtedy w jego życiu pojawili się wolontariusze Domów Serca, zaczęli odwiedzać go regularnie, utwierdzać w przekonaniu, że nie jest sam, że jest ważny i potrzebny. Nadali mu godność Przyjaciela. Teraz, po latach, Rodolfo ma wielu przyjaciół, sam odwiedza i pomaga tym bardziej schorowanym. Jego silne i uporczywe świadectwo doprowadziło do nawrócenia jego siostry i brata Lucho. Powoli zmienia się jego rodzina i jej sposób życia. To nie jedyna taka historia w naszej dzielnicy. Wielu żyje tu przytłoczonych własną biedą, niewiedzą, dysfunkcyjną rodziną, napiętnowaną złą sławą dzielnicą i krętą historią życia. Wielu uważa się za nic. Dlatego jesteśmy tu tak potrzebni. Każdą naszą wizytą próbujemy pokazać naszym Przyjaciołom, że są ważni, że są piękni, niepowtarzalni, że ich historia jest warta słuchania. Jesteśmy tylko dla nich i chcemy z nimi być. To bezcenny dar także dla nas, gdy uczymy się patrzeć na każdego człowieka oczami Boga, szukać Go w trudnych historiach życia.

Po wizytach odmawiamy nieszpory i idziemy na Mszę św. do naszej parafii. Po powrocie szybko przygotowujemy kolację, czekając na Lucho – brata Rodlofo, który wciąż walczy z nałogiem narkotykowym. Wie, że jest słaby i uprzedzał nas, że różnie może być, ale że będzie się starał. Nie przyszedł – widocznie dziś nie udało się wytrwać. Imponuje mi jego walka. Żyje wśród narkomanów, bo taką ma rodzinę, a mimo wszystko próbuje nie brać. Ciągle się przewraca, a jednak znowu wstaje. Ciągle na drodze krzyżowej… Mijam go często po drodze do kościoła i czuję się taka mała wobec wielkiej wiary tego człowieka.

Mój dzień kończy kompleta całej wspólnoty domu. To czas, by przeprosić i podziękować sobie nawzajem za cały dzień. Dziękujemy za drobiazgi – dobry obiad, rozmowę, wspólne sprzątanie. Rzeczy oczywiste, wykonywane co dzień w każdym domu. Kiedy jednak pada owo „dziękuję” skierowane konkretnie do mnie, ta zwykła rzecz nabiera nowego znaczenia. Wkładam w nią za każdym razem więcej uwagi i miłości, bo nie służy ona samej sobie, ale jest dla konkretnej osoby. To mała rzecz, ale doceniona rodzi miłość pomiędzy nami. Każdej rodzinie życzę takiego momentu wspólnego rachunku sumienia.

Jeden dzień. Zwyczajnie niezwykły. Zasypiam szczęśliwa, bo „nakarmiłam dziś Chrystusa”, odwiedziłam Go w Barrios Altos. Zasypiam, myśląc o Was, życząc Wam tego szczęścia, tej miłości, która nadaje sens najprostszym słowom, najmniejszym rzeczom.

  1. Gerard – moja słabość…

 

Magdalena