list nr 3 PERU – Magdalena Trudzik

Drodzy,

Wybaczcie mi ten poślizg w pisaniu. Nie zawsze łatwo jest znaleźć czas na misji, nie zawsze łatwo jest mi opisać to, co tu przeżywam.

W tym liście chcę podzielić się z Wami moją wielką radością z misji, chcę wyrazić, jak szczęśliwa jestem, żyjąc z Biednymi. Naprawdę nie mam pojęcia, jak odwdzięczę się Bogu za każdego spotkanego Biedaka. Jak podziękuję Mu, że to w Biednym właśnie ukrył najkrótszą drogę do Siebie? Jak zdołam odpowiedzieć na tę łaskę służenia Biednym? Jak zdołam odwdzięczyć się Mu za to, że każdego dnia pozwala mi towarzyszyć tym, którzy cierpią? Cokolwiek zrobię, nie zwrócę też tego „wdowiego grosza”, którym podzielili się ze mną moi Przyjaciele z dzielnicy, moi nauczyciele wolności.

Uwierzcie mi, że wcale nie chcę uciec od tej biedy. Co więcej, chcę zbliżyć się do niej maksymalnie, towarzyszyć, współczuć, dzielić ją, żyć jak moi Przyjaciele. Dziś wiem na pewno, że nigdy więcej nie chcę odwrócić wzroku od biednego, nie chcę odwrócić wzroku od Chrystusa. Chcę słyszeć, jak płacze, chcę poczuć, jaki jest samotny, jak cierpi. Chcę jak Maryja zbliżyć się do Jego krzyża i wytrwać pod nim aż do końca, aż do Zmartwychwstania. I mimo że boli mnie bieda, którą dzielę, to wierzę, że jest dotknięciem rany Chrystusa. A któż z nas nie chciałby dotknąć ran Zbawiciela? Każdy może, podając rękę biednemu. Jak wielki przywilej ukrył Bóg w Biedakach – samego siebie. Na wyciągniecie ręki! Niepojęte!

Czuję się szczególnie blisko Chrystusa, odwiedzając naszą Przyjaciółkę, Seniorę Luz. Od małego pracowała, opiekując się dziećmi, a potem sprzedając jedzenie na ulicy. Jej mąż miał wiele kobiet, przez lata nie było go w domu. Teraz już od 18 lat przykuty jest do łóżka z połowicznym paraliżem całego ciała, a ona opiekuje się nim każdego dnia. Każdego dnia przewija go, przebiera, karmi, mimo tego, że on nie zawsze ma na to ochotę, a czasem nawet krzyczy, by zostawiła go w spokoju. Zdradzał ją, zostawił samą z dziećmi, po czym wrócił, ale nie ze skruchą w sercu, nie z prośbą o wybaczenie, nie wrócił z miłości… Wrócił, bo nie miał wyboru, bo nie miał kto się nim zająć. I przyjęła go ona – kobieta, którą skrzywdził najbardziej. Przyjęła go z czułością i codziennie pyta, co chciałby zjeść na śniadanie.

Seniora Luz, Omar i Francisco na tle naszej ulicy.

Nie wiem jak wy, ale ja za mała jestem, żeby to zrozumieć. Nie mogę się nadziwić, jak wolna jest miłość tej kobiety! Zupełnie niezależnie od doznanej krzywdy, chce dobra nawet dla tego, który ją zranił! Nie odpowiada tym na jego miłość, bo tej brak. Odpowiada na miłość Boga. Wie, że ukochana została miłością dużą większą, razem ze swoimi grzechami i słabościami. I tylko dzięki temu doświadczeniu może kochać, kochać nawet z krzyża. Zawsze czuję się niegodna, stając w progu jej domu.

Luisita miała siedmioro dzieci. Omar do tej pory mieszka razem z nią, cierpi na schizofrenię i wodogłowie. On też ma swoje lepsze i gorsze dni. Czasem odmawia jej pomocy i mówi, że chce umrzeć. Ona od zawsze opiekuje się nim najlepiej jak potrafi, dba o jego leki i daje mu wszystko, co ma najlepszego, a on jej dziękuje, mówiąc że chce umrzeć. Trójka innych dzieci Luisity zginęła w wypadku samochodowym, pozostawiając swoje rodziny. Syn jednej z ofiar oczekiwał 8 miesięcy na wybudzenie swojej mamy, a na wieść o jej śmierci popełnił samobójstwo. Seniora Luz zawsze płacze, wspominając całą tę tragedię. Ta kobieta całe życie spędziła służąc innym, opiekując się, karmiąc, prowadząc do szkoły i szpitala, przewijając, podnosząc, znosząc kaprysy i humory, słuchając próśb o śmierć. I tak już będzie aż do końca. I jestem pewna, że do końca będzie umiała odpowiedzieć miłością na każde doświadczenie, które ją spotka.

W naszym Barrio nie brakuje takich gigantów jak Luisita. Nie brakuje cierpienia, krzywdy, płaczu i krzyków. Nie brakuje też przemocy, wyzwisk, przekleństw, chorób i samotności. Bieda czeka na każdym kroku. A mimo wszystko to tutaj, tak często jak nigdy wcześniej, doświadczam cudów zmartwychwstania. To tutaj spotykam ludzi, którzy są w stanie przezwyciężyć cierpienie, którego ja często nie jestem w stanie pojąć, pomimo tego że stoję obok, pomimo tego, że oglądam je na własne oczy. Nie rozumiejąc, chcę być z moimi przyjaciółmi.

Charro, witająca nas w progu swego domu.

Chcę towarzyszyć mojej Przyjaciółce Charro, gdy z bólem wspomina liczne zdrady swojego męża i wszystkie swoje depresje. Chcę być przy niej, gdy musi znosić jego obecność w swoim domu, bo wie, że tylko dzięki jego pieniądzom jej syn ma niezbędne lekarstwa. Chcę dzielić jej czas z Martinem, który dotknięty ciężkim upośledzeniem wymaga nieustannej opieki. Chcę razem z nią czuwać, gdy ten całymi nocami nie może spać i trzeba uważać, by nie zrobił sobie krzywdy. Chcę być przy niej, gdy się martwi, bo jej jedyna córka kolejny raz zniknęła z mężczyzną dwukrotnie starszym od siebie. Chcę towarzyszyć jej, gdy dowiaduje się, że jej drugi, najmłodszy syn ma początki raka. Ten właśnie dla którego, jak mówi, uprosiła w krytycznym momencie ciąży 15 lat życia, oddając je za swoje lata. Teraz patrzy w górę i zwraca się do Stwórcy, żartując, że wtedy się pomyliła i prosi o pięć lat więcej. Chcę walczyć razem z nią i pokonać bakterię, która zżera jej żołądek. Charro, mimo że codziennie łyka worek tabletek, nie wie, czy da radę wygrać z chorobą, która ją niszczy. Nie wie, czy pewnej nocy jedyna i w dodatku niedoczynna nerka jej syna Martina, nie przestanie pracować i rozłączy ich bez pożegnania. Nie wie, jak długo kuracja antyrakowa Fabricio będzie skuteczna. Nie wie, ile czasu zostało im razem… Jak myślicie, co robi? Charro nie płacze, nie narzeka, nie gorzknieje, ale co dzień daje swoim dzieciom wszystko, co ma. Codziennie oddaje swój „wdowi grosz”. Czy ktoś z Was wyobraża sobie co dzień oddawać wszystko? Dawać wszystko, wiedząc, że jutro nie będzie lepsze; dawać wszystko, by było jakieś jutro; dawać wszystko i być chętnym kolejnego dnia zrobić to samo z ochotą, entuzjazmem i wyśmienitym humorem, jak robi to Charro? Autentycznym cudem jest dla mnie słuchać, jak ona opowiada o swoim apetycie życia, o tym jak bardzo chce każdego dnia, ile ma planów, ile krajów chce zobaczyć, ilu rzeczy spróbować. Cudem jest, że jej życie nie kręci się wokół cierpienia, nie jest Wielkim Piątkiem, ale porankiem Zmartwychwstania. Powoli zbliżam się do jej krzyża nie tylko, by uczyć się ofiary życia, ale by przeżyć u jej boku cud zmartwychwstania.

Moi Drodzy, nie wiem, jak opisać Wam moje szczęście. Szczęście nieprzeliczania mojego czasu na pieniądze, nieprzeliczania przegadanych godzin na „znajomości”, nieprzeliczania dni wypełnionych modlitwą na życiowe sukcesy. Jak mi dobrze, że nie muszę piąć się na szczyt, ale mogę co dzień schodzić niżej. Ojciec Tierry pisał: „Chodzi o to, by szukac zewnętrznej biedy, po to, by odkryć, co nas przytłacza w środku”. I tak rzeczywiście się dzieje, że każdego dnia czuję się bardziej wolna.

W moim uśmiechu przesyłam Wam wdzięczność za modlitwę i wsparcie. To dzięki Wam jestem taka spokojna na misji. Wiem, że uprzedzacie każdy mój dzień swoją modlitwą. Ja też nie ustaję, modląc się za Was i tęskniąc.

Z młodymi z naszej dzielnicy.