list nr 6 PERU – Magdalena Trudzik

Drodzy Przyjaciele,

Nie zostało nam już wiele czasu na misji. To przedostatni list do Was. Zaczyna się odliczanie. Zdaję sobie sprawę, że niedługo przyjdzie mi zostawić to miejsce, że skończy się też ten cudowny czas Waszego wsparcia, Waszej modlitwy. Nie zdajecie sobie sprawy, ile razy podaliście mi rękę na misji, ile razy pocieszyliście mnie, ile razy ustrzegliście mnie przed złem. Żyłam w przecudnym otoczeniu Waszej modlitwy, zupełnie bezpieczna w najniebezpieczniejszym barrio w Limie, zupełnie spokojna wśród złodziei, narkomanów i  morderców. Nie mogliście lepiej o mnie zadbać. Dziękuję Wam całym sercem!

Nie myślę o wyjeździe tylko jako o powrocie do domu. Tu stworzyliśmy dom i tutaj czuję się jak w rodzinie. Tu w rok przeżyłam najwięcej. Wyjeżdżam więc z domu i wracam do domu. Sama dziwię się, że dwa tak skrajnie różne miejsca mogę nazywać tym samym słowem… To chyba tylko dzięki miłości, której tu doświadczyłam. Ona nadaje prawdziwe znaczenie i wartość słowom: dom, przyjaciel, rodzina. Mówię „dom” o Barrios Altos, bo tutaj jestem kochana, bo tutaj nie boję się kochać i kocham. To jest trudny dom, w którym miłość budowana jest przede wszystkim na współczuciu. A okazji do współczucia tu nie brakuje, pewnie dlatego moja rodzina wciąż się rozrasta.

Wczoraj spotkałam w kościele Señorę Soylę. Zaczęłyśmy rozmowę niby o niczym. Widziałam jednak, że jest strasznie przybita. W pewnym momencie zapytałam po prostu” „Jak jest?”. W sekundę jej oczy napełniły się łzami. „Źle, wszystko źle” – odpowiedziała. Po czym kciukiem zaczęła kreślić znak krzyża na swoich ustach i prosić Boga o przebaczenie wypowiedzianych właśnie słów. Przez ten moment modlitwy zupełnie wyłączyła się z  rozmowy. Ja stałam naprzeciw niej i czułam się jakbym była przeźroczysta. Wstrząsnęło mną świadectwo tej kobiety. Mierzy niecałe półtora metra, a jest gigantem życia. Od zawsze oddana rodzinie i pracy dla rodziny. Dwa lata temu opuściła swoje strony i przyjechała do Limy, by zająć się schorowaną matką. Towarzyszyła jej do końca. Z bratem zamieszkała w dość problematycznym, hałaśliwym miejscu, gdzie do północy dzieciaki kopią piłkę w drzwi ich domu. Zmęczona zamarzyła o własnym mieszkaniu. Zapragnęła mieć coś swojego, zrobić coś dla siebie. Nie ma męża, ani dzieci. To był ten moment, w którym uwierzyła, że może mieć dom, że ona może coś stworzyć, że będzie miała miejsce, o którym powie „moje własne”. Pamiętam, jaka była podekscytowana, jak nastolatka, którą rodzice pierwszy raz puścili na dyskotekę. Jakby pierwszy raz w życiu spełniało się jej marzenie. Soyla zebrała oszczędności całego życia i powierzyła je siostrze, która miała zająć się formalnościami. Ta zapłaciła za wszystko z góry. Wykonawca wziął kasę i prysnął, a z nim prysnęło jedyne marzenie Soyli i jedyna szansa na jego spełnienie. Została z niczym. Nie licząc żalu do Boga, do swojej lekkomyślnej siostry i do siebie samej… Sama też jestem rozżalona, gdy patrzę w jej oczy. Widzę w nich, że czuje się nikim, że myśli, że na nic nie zasługuje, że na nikim nie może polegać, myśli, że ludzie są źli, żałuje, że tu przyjechała i to nie tylko dlatego, że tu straciła oszczędności życia, ale dlatego że straciła zaufanie do ludzi, że się zawiodła na własnej rodzinie, której oddała swoje życie. „Spodobało się Bogu zmiażdżyć ją cierpieniem” – myślę, powtarzając słowa proroka Izajasza. Wychodzę z kościoła i mam ochotę krzyczeć, bić, rzucić to wszystko, płaczę ze złości, płaczę z niesprawiedliwości. Nie umiem być tak uległa cierpieniu jak Señora Soyla. Ona przychodzi codziennie, zasiada przy eucharystycznym stole z Tym, który pozwolił ją zranić, bo wie, że tylko On może ją uleczyć. Ona dobrze wie, że problem nie jest w tym, że straciła wszystko, problem w tym, że ona ma żal do Boga o tę stratę. Problem w tym, że coś stało się tak ważne, że stanęło pomiędzy nimi, a żal jest tego świadectwem.

Chciałabym być tak wierna jak ona, gdy stracę wszystko.

Następnego dnia, trochę tak na pocieszenie odwiedzam Mamę Betty. Tak się przyjęło, że nazywamy ją naszą mamą. Nie ma własnych dzieci, więc na czas misji „adoptuje” każdego z wolontariuszy Domu Serca. I naprawdę zawsze przyjmuje nas jak własne dzieci. Zaczyna się wesoło: popijamy Sprite i zajadamy ciasteczka. Widzę, jak bardzo jest zmęczona i jak usilnie stara się to ukryć. W pewnym momencie głos jej się łamie, chowa twarz w dłoniach i zaczyna płakać. Przeprasza, że płacze. Tak bardzo chciała przyjąć nas na wesoło. Jednak z takiego zmęczenia nie jest łatwo wykrzesać radość, a jeszcze trudniej powstrzymać łzy. Widzę, że jej twarz w ostatnich miesiącach postarzała się o kilka lat. Jeszcze w grudniu z mężem i strachem w oczach latała po szpitalach. Gdy on jakoś doszedł do siebie, okazało się, że bart – jedyny jaki jej został – wymaga ciężkiej operacji, a potem nieustannej opieki. Teraz więc ma dwóch staruszków w domu i całymi dniami biega z góry na dół, od jednego do drugiego. Ma 83 lata i tak bardzo stara się cieszyć tym, że wciąż jeszcze może pomagać. Tak bardzo stara się dostrzec dobre strony, tak chce się cieszyć tym życiem, które ma. Nigdy na nic nie narzekała. A przecież jest już starowinką, to powinien być jej czas odpoczynku, czas doglądania ukochanych kwiatów, skończenia wszystkich rozpoczętych robótek, czas w fotelu przy ulubionej muzyce. Pamiętam, że tak pięknie się nim cieszyła. Ten czas starości ją odmładzał. Zrezygnowała z tego bez jednego zająknięcia, jakby w jednym momencie zapomniała. Nie straciła, bo nie ma w niej żadnego poczucia straty, tylko po prostu jakby zapomniała, jak to było wcześniej. Niepojęte, jak można, mając 83 lata, patrzeć tylko przed siebie, nie wzdychać za młodością, nie ożywiać tylko wspomnień, ale przyjmować dzisiaj z taką starannością, jak to robi mama Betty. Dla niej jest ważne teraz, dzisiaj i to dzisiaj ona chce przeżyć najlepiej jak się da. Niepojęte, jak w tym wieku można tak chwytać dzień, brać życie garściami, jak w czasach młodości. Wyobraźcie sobie taką babcię, która żyje na 100% w swojej trudnej codzienności. Żonę, która po 50 latach małżeństwa nie znudziła się troską o męża. Wyobraźcie sobie taką młodość w starości, taką świeżość miłości. Mama Betty oddaje resztki swoich sił, by służyć, wiedząc, że oni już jej nie usłużą, że wkrótce zostanie zupełnie sama.

Po lewej Mama Betty

Chciałabym, tak zupełnie bezinteresownie, oddać ostanie siły i dni moim najbliższym, chciałabym tak kochać życie, kiedy przyjdzie starość.

Wracając od Mamy Betty, dowiadujemy się, że Señora Carmen jest w szpitalu. Rano zapadła w śpiączkę cukrzycową. Ruszamy natychmiast. Odnajdujemy ją na pogotowiu. Już jest przytomna. Wygląda zaskakująco dobrze. Z jednej strony mnie to cieszy, z drugiej jednak zastanawia. Ma podobny spokój na twarzy, jak wtedy, gdy zabraliśmy ją do parku. Jest z nią wnuczka. W rozmowie dowiadujemy się, że ją też Carmen poprosiła o przygarnięcie, o zabranie jej z tego domu, w którym teraz żyje. Wtedy dopiero zdaję sobie sprawę z dramatu jej życia. Na co dzień Carmen żyje z mężem, który nie tylko podle ją traktuje, ale też bardzo zaniedbuje. Zadbać sama o siebie, czy uciec od niego nie może, bo cztery lata temu amputowano jej nogę. Jest zupełnie zależna. Teraz już chyba nie znalazł by się nikt z jej rodziny, kogo by nie poprosiła o przygarniecie. Wyciąga ręce w każdą stronę, jak małe dziecko, które chce wyjść z łóżeczka. Widzę, że nawet w szpitalu czuje się lepiej niż we własnym domu. Señora Carmen to jedyna przyjaciółka, która, gdy przychodzimy, pyta: „Kiedy wychodzimy?”. Zabieramy ją czasem na spacer, czasem na obiad, czy na różaniec. Zgadza się na wszystko. Dla niej liczy się tylko to, by wyjść z domu. Dziwi mnie, że nie narzeka na swojego męża, że nie ma potrzeby opowiedzenia, jak jej ciężko z nim, że nie ma w niej złości na niego, pretensji. Ona dokładnie wie, jaki on jest, wie, że już go nie zmieni, że jedyne co może zrobić, to się od niego uwolnić. Wpędził ją w ciężką depresję, wyszła z niej i teraz wie, że jedyna osoba, która może uratować to jest jej życie, to ona sama. Odkryła swoją wartość i teraz ma siły, by walczyć o siebie. Wychodzi z domu jak grobu, z którego jeszcze rok temu nosa nie chciała wystawić. Mało mam tak przykrych momentów na misji, jak te, w których zamykam drzwi jej domu, po wizycie – momentów, kiedy muszę zostawić ją bezbronną w najgorszym miejscu, jakie zna, kiedy znowu muszę zamknąć ją w grobie. Nie umiem opisać Wam wyrazu jej twarzy…

Chciałabym być na tyle pokorna, by poprosić cały świat o wyciągniecie mnie z piekła, w którym się znalazłam.


Senora Carmen

Każdego dnia staję pod krzyżem moich Przyjaciół. Wchodzę w ich cierpienie, ale to nie ono, to nie ból i smutek są tym, co we mnie zostaje. Wychodzę zachwycona wiernością Soyli, młodością Betty, walecznością Carmen. Wychodzę i nie pytam: „Czy potrzeba tyle cierpienia?”, wychodzę i pytam: „Jakże można tak kochać?”. Spotykam Ukrzyżowanego, ale i  Zmartwychwstałego. I tam, gdzie wcześniej widziałam tylko cierpienie i krzyż, teraz widzę exodus, przejście, drogę do życia. Widzę, jak spełnia się obietnica zmartwychwstania w życiu moich przyjaciół i staję się jego świadkiem. I już nie mogę wątpić, bo „ujrzałam i uwierzyłam”. Jak nigdy w życiu pewna jestem, że zmartwychwstanę. Na bank, na 1000%. Bardziej pewna jestem Zmartwychwstania niż tego, że się jutro obudzę.

Takiej pewności Wam życzę, bo to zmienia wszystko!

Wierna w modlitwie,

Magdalena