list nr 5 Ekwador
„Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Mówiła bowiem sobie: Żebym choć dotknęła Jego płaszcza, a będę zdrowa. Jezus obrócił się i widząc ją, rzekł: „Ufaj, córko! Twoja wiara Cię ocaliła”. I od tej chwili kobieta była zdrowa.“ Mt 9, 20-22
Witajcie moi Mili!
Nie mogę uwierzyć, że to już mój piąty list, dziewięć miesięcy misji minęło. Nie wiem nawet kiedy, czas pędzi bardzo szybko. Cieszę się, że kolejny raz mogę się z Wami podzielić pięknem misji. Jak to mój brat wspólnotowy wymyślił ostatnio z grupą młodzieżową – żeby dzielić się tym, co w życiu piękne i radosne, ale także tym, co trudne i bolesne. Jak róża, która ma piękne kolory i zachwycające kwiaty, ale także ma kolce, które nieraz potrafią boleśnie zranić. I tak sobie myślę, że taka właśnie jest moja misja, bardzo kolorowa i bardzo delikatna, ale nie mogę pominąć faktu, że, jak całe życie, też ma kolce, momenty trudne i wymagające.
Te ostatnie dwa miesiące były bardzo wymagające i wypełnione po brzegi. Wiele zobaczyłam, wiele przeżyłam i wszystko zostanie ze mną na zawsze.
Pierwszym przeżyciem, bardzo mocnym dla mnie, którym chciałabym się z Wami podzielić jest nasza wyprawa do Puszczy Amazońskiej, do miasteczka o wdzięcznej nazwie San Jose de Morona. Aby tam dojechać z Guayaquil potrzebowaliśmy „zaledwie” 13-stu godzin jazdy autobusem. Ale to, czego tam doświadczyłam było tego warte. Odległość od Guayquil to 470 km, ale drogi są bardzo kręte, więc podróżowanie jest trochę skomplikowane i zabiera dużo czasu. Pojechaliśmy tam na zaproszenie jednego z byłych wolontariuszy Domów Serca, który wrócił ze swojej misji w Argentynie rok temu i rozpoczął swój staż lekarski właśnie tam, w puszczy. Żyliśmy trochę w trzech światach: w świecie lekarzy, którzy zdecydowali sie odbyć swój roczny staż troszcząc się o ludzi, którzy tam żyją; w świecie sióstr zakonnych, które posługują na tym końcu świata; i w świecie ludzi, którzy żyją w lasach Puszczy Amazońskiej. Można powiedzieć, że są to trzy światy zupełnie różne, ale tam, w tym miejscu, przenikają się i współistnieją.
Oprócz lekarzy, którzy odbywają tam swój roczny staż, są też lekarze, którzy żyją i pracują tam na stałe. Co jest godne podziwu – żyją w miejscu bardzo prostym, w którym nie ma sklepów, centrów handlowych, kin, fikuśnych restauracji, basenów i siłowni. Do najbliższego miasta trzeba jechać 3 godziny. Ale, aby dostać się do autobusu trzeba przebyć półgodzinną podróż autem. Ale to jest ich misja, którą wybrali i którą realizują każdego dnia. W miasteczku jest maleńkie centrum zdrowia, które jest zupełnie różne od standardów polskich, ale ci lekarze nie siedzą w centrum i nie czekają na swoich pacjentów, oni pakują plecak i idą z wizytami. Przez te 4 dni, które spędziliśmy z nimi, też chodziliśmy na te wizyty. Do najbliższej społeczności trzeba maszerować mniej więcej godzinę, ale są także społeczności, które są oddalone o 5 godzin marszu (!!!). Wiele razy nie spotkaliśmy w domu nikogo, więc z zasady po południu lekarze wracają tam kolejny raz, aby dokończyć wizyty. Dla mnie niesamowite było to, ile cierpliwości mają ci ludzie.
Kolejną rzeczywistością, w której tam żyliśmy, był świat sióstr zakonnych. W tej chwili są tylko 3, a wspólnot, którymi się opiekują jest 16!!! I tak samo jak lekarze, aby odwiedzić te wspólnoty muszą maszerować niekiedy 5 godzin w jedną stronę. Czasem zdarza się, że używają malutkie łódki, aby dostać się do tych wspólnot, co też wiąże się z ponad godzinną podróżą, ale czasem poziom rzeki jest tak niski, że i ten środek transportu się nie sprawdza. W tej chwili, od ponad pół roku, nie ma żadnego księdza w parafii. Więc siostry organizują katechezy dla dzieci i dorosłych, celebracje Słowa Bożego, adoracje. Nieraz idą nocą przez lasy, bo nabożeństwa kończą się późno. Dla mnie bez Miłości nic nie udałoby się im zrobić. Widząc tą łaskę, którą daje im Pan Bóg, widząc tą siłę, którą mają, widząc tą miłość, którą mają dla tych, do których zostały posłane, wiem że człowiek sam, bez pomocy, nic nie byłby w stanie tam zrobić. Widzieć jak siostry współdziałają z Łaską Bożą to błogosławieństwo i wielka szkoła pokory. Ale też wielka radość tego doświadczenia.
Trzecią rzeczywistością, która dla mnie była najtrudniejsza do zaakceptowania jest rzeczywistość kobiet i dzieci plemienia Shuar, którzy zamieszkują tamtejsze tereny. Kultura ta jest bardzo szowinistyczna, mężczyźni są przekonani o swojej wyższości. Normalnym w tej kulturze jest, że dziewczynki w wieku 12-13 lat zachodzą w ciążę, mają za partnerów mężczyzn w wieku 30-40 lat. W wieku 20-kilku lat są matkami 7-13 dzieci. Niestety w każdej chwili mężczyzna może się znudzić i znaleźć sobie „młodszą” kobietę. Często mają kilkadziesięcioro dzieci, a nie opiekują się żadnym, nie biorą odpowiedzialności za żadne. Dla mnie to doświadczenie było szczególnie mocne, kiedy widziałam dzieci pozostawione samym sobie, bez jedzenia, bez opieki, ale z wielką radością, że ktoś się o nie troszczy, kiedy przychodziliśmy na wizyty z lekarzami lub z siostrami. Kiedy w sali przy kościele urządzaliśmy zabawy z dziećmi, nie mogły uwierzyć, że chcemy spędzać czas z nimi. Ale też tam, w tej rzeczywistości, to ja otrzymałam pocieszenie. Rozważaliśmy z grupą katechistów pewien tekst, w którym było napisane, że współczucie i pocieszenie, to nie tylko słowa, gesty, obecność, ale także modlitwa. I ten prezent zostanie ze mną na zawsze, tak jak ludzie, których tam poznałam. Mogę być blisko nich dzięki modlitwie, bo przecież nie mam mocy, aby zmienić ich rzeczywistość. I modlę się każdego dnia, aby wszystkie te dzieci i kobiety poznały Jezusa, aby w Nim odnalazły pokój. Może teraz tego jeszcze nie wiedzą, może teraz jeszcze Go nie znają, ale On już jest z nimi.
W tym intensywnym czasie także organizujemy maleńkie wyjścia z dziećmi. Zabieramy je do parków, na deptaki, do ZOO, w miejsca, które są popularne wsród turystów w Guayquil. Część z tych dzieci nie opuszcza naszej wyspy w ogóle lub opuszcza ją bardzo rzadko. Zwykle te wyjścia są dla nas wymagające, ale bardzo piękne. Czasem zdarza się niestety, że dzieci nie zachowują się tak jakbyśmy chcieli, nie słuchają przewodników w ZOO, zachowują się głośno. I jasne, że czasem przechodzi mi przez myśl czy te wyjścia mają sens, ale widząc radość na twarzach dzieci na najzwyklejszym placu zabaw, jedzących najzwyklejsze lody, wiem, że te wyjścia mają dla nich znaczenie.
W ostatnim tygodniu powróciła do mnie Ewangelia o kobiecie, która miała krwotok, której sytuacja była totalnie beznadziejna.
W Ewangelii według św. Marka czytamy, że wiele wycierpiała od różnych lekarzy, wydała całe swoje pieniądze i nic jej nie pomogło, więc słysząc o Jezusie i o Jego cudach stwierdziła, że podąży za Nim. Nie chciała bogactwa całego świata, chciała dotknąć się tylko Jego płaszcza. Czasem, w trudnych momentach, w których tlą się jedynie iskierki nadziei, co do przyszłości naszych dzieci z dzielnicy, w mojej głowie pojawia się właśnie ta kobieta, ta która nie czekała pasywnie na wydarzenia, ale sama wyszła z inicjatywą. I tą naszą inicjatywą są nasze wyjścia z dziećmi. Często na adoracji przychodzą do mnie takie myśli, że my tutaj mamy zrobić wszystko, co możemy, co potrafimy, jakie mamy możliwości, a Jezus „załatwi” resztę. Ile odwagi miała ta kobieta, aby później, kiedy Jezus zapytał kto Go dotknął, wyznać mu całą prawdę, choć jak czytamy była zlękniona i drżąca.
I często nasze dzieciaki są takie same – zlęknione. Wierzę jednak w to, że być może przez to czego doświadczają teraz z Domami Serca w nich zostanie i w chwilach próby, kiedyś w przyszłości, będą mogły usłyszeć „Ufaj córko! Twoja wiara Cię uzdrowiła”. W tym fragmencie Ewangelii dotyka mnie mocno, że Jezus czeka na ruch z mojej strony, możemy powiedzieć, że jest pasywny.
Nie narzuca się. Mam nadzieję, że dzieciaki, które już teraz są doświadczone przez życie będą mogły kiedyś przeżyć takie spotkanie z Jezusem, takie uzdrowienie dzięki Niemu, ale ze świadomością, że inicjatywa była po ich stronie. Bo Jezus tylko czeka na ich ruch. Niesamowite w tej Ewangelii jest to, że Jezus daje wzór do naśladowania, wzór wiary dla mnie słabej, wątpiącej, że przykład tej kobiety staje się umocnieniem.
Ostatni czas jest też bardzo intensywny przez pożegnania, ponieważ Priscila z Francji po 16 miesiącach kończy swoją misję. W domu jest mnóstwo gości. W ostatnim tygodniu też przyjechała w odwiedziny rodzina Priscili, więc każdy chciał ich poznać i się przywitać. Czas pożegnań w Domach Serca to czas dzielenia się posiłkami, radością ze spędzonego razem czasu, wdzięcznością za misję. Też czas smutku, że nas opuszcza.
I też w ostatnim czasie przyjechał odwiedzić nas wyjątkowy gość. Po 18 latach od swojej pierwszej misji, spełniło się jego marzenie o powrocie, o odwiedzinach miejsca, w którym zaczął odkrywać swoje powołanie kapłańskie. Znany tutaj w dzielnicy jako Clemente, ale dla polskich wolontariuszy Domów Serca, ich rodzin i przyjaciół jako Padre Clemente. Kto uczestniczył w mojej mszy posłania, miał okazję go poznać. Doświadczać razem z Padre radości i wzruszeń ze spotkań po tylu latach jest niesamowite. Można by pomyśleć, że nasi przyjaciele z dzielnicy już dawno zapomnieli o byłych wolontariuszach, ale to jest zupełna nieprawda. Po tych 18 latach wszyscy spotykają się jakby nigdy się nie rozstali. Te szeroko otwarte oczy ze zdziwienia, radość z powtórnego spotkania, dzielenie się tym, co się w tym czasie wydarzyło nie jest ani wyreżyserowane, ani zaplanowane. Jest bardzo proste, ale tak piękne i warte uczestniczenia w tym, że trudno wszystkie te emocje wyrazić słowami. Starsi wspominają, wyciągają zdjęcia. Dzieci, które są już teraz dorosłe opowiadają o zabawach, w których brali udział, śpiewają piosenki, których nauczyli się razem z wolontariuszami, opowiadają anegdotki. Ja w trakcie tych spotkań czuję się tak, jakby te 18 lat nigdy nie minęło, jakby byli przez cały czas w kontakcie. Wszyscy przyjmują Padre z otwartymi ramionami, spotkaniom towarzyszy wielkie wzruszenie, ale też ogromna radość. Wszyscy chcą się spotkać, porozmawiać, dzielić czas, radości i smutki, tak jakby to była kontynuacja misji, jakby nigdy się nie pożegnali. Dla mnie jest to doświadczenie Domów Serca, które nie są pojedyncza osobą, ale są wspólnotą, która kontynuuje misję. Wolontariusze się zmieniają, ale w sercach i w pamięci naszych przyjaciół każdy ma swoje specjalne miejsce. Jesteśmy Domami Serca, ale też jesteśmy pojedynczymi, oryginalnymi, niepowtarzalnymi ludźmi, którzy zostają z naszymi przyjaciółmi na zawsze. Być częścią tego doświadczenia to wielki dar. Być świadkiem tych emocji, które towarzyszą Padre Clemente w czasie spotkań, doświadczać pośrednio tych emocji, widzieć jak nasi przyjaciele cieszą się z jego kapłaństwa to najlepszy prezent, który Padre mógł podarować mnie i całej mojej wspólnocie.
Chcę zakończyć ten list zapewniając Was o mojej pamięci i modlitwie. Życzę nam wszystkim, abyśmy mieli odwagę dotknąć płaszcza Jezusa, aby nas wszystkich uzdrowił.
Pamiętam w modlitwie!
Do usłyszenia!
Z Panem Bogiem!
Monika